Graham Masterton „Dom stu szeptów” Recenzja książki
Dlatego jak tylko usłyszałam gdzieś, że Masterton nie lubi opowieści o nawiedzonych domach ale wydawca na nim wymusił napisanie takowej, pomyślałam, że trzeba to przeczytać. Jest bowiem szansa, że wydawca odkrył w Grahamie jakiś ukryty potencjał, którego ani sam Graham ani ja się po nim w ogóle nie spodziewałam. Dodatkowo, wszystko wskazywało na to, że powieść oparta jest o legendę Dartmoor, którą z pewnych powodów dobrze znam i lubię nad wyraz bardzo. Co mogło pójść nie tak?
Właściwie wszystko, bo – jak to u Mastertona – opowieść ta poza intrygującym konceptem nie ma w sobie wiele sensu i oryginalności i jestem pewna, że nie znalazłaby dużego audytorium, gdyby ów wydał ją na przykład pod pseudonimem. Jest po prostu przeciętna. Autor usilnie i nieszczególnie sprytnie stara się NIE sprostać wyzwaniu stawianymi mu przez wydawcę – duchy to tak naprawdę nie do końca duchy, egzorcyzmy to też nie bardzo egzorcyzmy a finał nie różni się specjalnie od innych mastertonowskich opowieści, czyli znowu mamy ostateczną walkę z pradawnym złem za pomocą różnych mniej lub bardziej egzotycznych rytuałów, pochodzących z najróżniejszych systemów religijnych. Serio, nic się u tego pana nie zmieniło od 25 lat.
Najbardziej jednak żałuję, że motyw Starego z Dartmoor pozostał w zasadzie niewykorzystany. Przecież legenda o Crokernie (który z jakichś Mastertonowi tylko znanych powodów nazywa się tu inaczej, na czym moim zdaniem powieść traci ponownie), to taki czadowy i widowiskowy kawałek lokalnych wierzeń, z którego tylko garściami czerpać. Niestety, w „Domu Stu Szeptów” dostajemy jak zwykle niespójną papkę złożoną z czego tylko sobie autor dokleił, papierowe postacie i fabułę jak w każdej innej jego powieści a na plus zasługuje chyba tylko ciekawa tajemnica domu oraz, że jednak mimo wszystko całkiem szybko i fajnie się to czyta. Jak dla mnie to definitywny koniec z Mastertonem. Szkoda mi na niego czasu.