„Nie bój się ciemności” (2010 r., reż. Troy Nixey) Recenzja filmu
Info: oryg. „Don’t be afraid of the dark”. Producentem i współscenarzystą filmu jest Guillermo del Toro. Czas trwania: 1h40m. Netflix.
Wrażenie: wielkie rozczarowanie.
Relacja (bez spoilerów): reżyserowi mogę wybaczyć, wszak to jego pierwszy (i chyba ostatni) pełnometrażowy film. Ale Guillermo del Toro, który jako producent i scenarzysta miał decydujący wpływ ma film, wybaczyć nie mogę. Mało jest bowiem reżyserów tak doświadczonych w baśniowych opowieściach grozy. I mało jest baśniowych opowieści grozy tak złych jak „Nie bój się ciemności”.
A wszystko to pomimo początkowych przeczuć, że będzie dobrze. Scenografie w stylu del Toro, zwiastowały niezłe widowisko i do samego końca utrzymały poziom. Po pierwszych scenach miałam nawet przez chwilę nadzieję na burtonowską groteskę. Niestety, nic z tego. Klimat bardzo szybko siada, pojawiają się niczym nie uzasadnione dłużyzny, fabuła przestaje się kleić a postacie zachowują się tak bardzo nielogicznie jak tylko mogą.
Ostatecznie od połowy oglądałam już tylko jednym okiem (drugim szukając kolejnego filmu). Na chwilę ocknęłam się przy pakcie z Papieżem (kto zobaczy ten będzie wiedział), który szczerze mnie rozbawił w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Na koniec przypomniałam sobie o „Lady Cottington’s Fairy Album”, który z 15 lat temu przywiozłam sobie z Londynu. Ów i „Nie bój się ciemności” mają ze sobą coś wspólnego. I jeden i drugi powstał z ręki ilustratorów. Oba opowiadają historię niespodziewanego kontaktu z mitycznymi istotami, wywodzącymi się z folkloru. A piszę o tym, bo – wierzcie czy nie – w tej pięknie ilustrowanej książeczce jest więcej dobrych filmowych scen niż w całym tym filmie. Shame!
Ocena Wiewiórskiej: 3/10.