Wojciech Gunia „Dom wszystkich snów” Recenzja książki
Polskie weird fiction to dla mnie taki trochę jednorożec: wielu o nim mówi, ale nikt go tak naprawdę nie widział. Nadszedł więc dzień, kiedy postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem. I wiecie co? Polskie weird fiction nie tylko istnieje, ale wygląda także na to, że ma się całkiem dobrze.
O Wojciechu Guni mówi się z dużym szacunkiem nie tylko w towarzystwie wzajemne adoracji (owszem, takie odnoszę wrażenie), twórców i wydawnictw weird fiction. Eksplorację niezbadanego terytorium postanowiłam więc zacząć od “Domu wszystkich snów”, prawdopodobnie ze względu na sugerowane przez niektórych recenzentów podobieństwo do “Domu z liści” Danielewskiego. Dziś już wiem, że porównanie to jest nie tylko trafne ale także niezwykle mylące, zasadza się bowiem zupełnie nie na tym, czego moglibyśmy oczekiwać.
Mamy bowiem zbiór krótszych i dłuższych opowiadań, w których stylistyka weird fiction jest tylko pretekstem do tego, aby opowiadać o duszącym egzystencjalnym lęku, który prawdopodobnie trapi w dzisiejszych czasach nie tylko wrażliwców i empatów. Mam wrażenie, że choć opowiadania oczywiście różnią się fabułą, to ciągle opowiadają nam dokładnie tą samą, pesymistyczną historię o człowieku, którego istnienie nie ma żadnego celu. O bezsensownych próbach znoszenia z godnością starości, niedołężności, umierania, obłąkania, samotności, zależności od innych i przymusu usunięcia się w cień. Choć z uporem maniaka sami próbujemy nadać naszemu funkcjonowaniu jakieś znaczenie i czasem próbujemy w panice walczyć z ontologiczną pustką, jaka nas otacza, nic z tego. Sens nie nadchodzi i nie nadejdzie. Bo nad nami po prostu nic nie ma i tylko te płatki śniegu w ostatnim akapicie ostatniego opowiadań być może zwiastują coś zupełnie przeciwnego. A może wcale nie, bo Gunia pogrywa sobie z nami, to przez chwilę budząc naszą nadzieję, to znowu bezpardonowo mieszając ją z błotem.
Wszystko co powyżej zaserwowane jest a to w konwencji post-apo, a to grozy, czasem w stylu Lovecrafta czy Poe a czasem jak u Franza Kafki czy w “Mechnicznej pomarańczy”. I choć w pierwszych opowiadaniach z wypiekami na twarzy śledziłam te kulturowe konteksty i rozmieniałam każdą krótką formę na drobne, szybko przestałam. W “Domu wszystkich snów” nawet coś, co wydaje się znajome, użyte jest w innym celu, nie po to żeby pozować na erudytę albo sprzedać książkę na fali popularności innego autora. Nie po to, żeby kontynuować czyjąś historię.
“Dom wszystkich snów” to książka, która budzi mój zachwyt i odrazę jednocześnie. Jest naprawdę wyjątkowa, choć trudno o niej powiedzieć: “podobała mi się, lubię”. Raczej: “między opowiadaniami musiałam robić sobie dłuższą przerwę” albo “niepokoi mnie do dziś”. I nawet się nie będę wygłupiać w polecanie czy ocenianie w skali, bo to nie będzie miało dla Was żadnego – hehe – sensu. Bo “w ciemności jest się sam na sam ze sobą i z drogą, która nie wiadomo, co niesie”.