O 20 latach poszukiwań RPG-owego romansu grozy Stetryczałego Gracza Gawęda #5
„Mgła snuła się nisko i leniwie wśród rozciągających się hen po horyzont wrzosowych mokradeł. Gdzieniegdzie z bladej otuliny wyłaniały się zniekształcone przez opary kształty: a to rachityczna korona samotnego, bezlistnego buku, niemal w całości pożartego przez pasożytnicze grzyby i porosty; a to ciemny kontur zapomnianych ruin, których przeznaczenia nikt dziś już nie jest pewien; a to krzyż zuchwale zatknięty na dachu kościelnej wieży dalej we wsi, wypowiadający wojnę zagarinającej wszystko mgle. W tym złudnym spokoju i ciszy, ponad morze bieli wyrastała przytłaczająca, kamienna fasada mego rodzinnego zamku, którą ujrzałem tego dnia pierwszy raz od przeszło lat dziesięciu. Stał tam jak zawsze, ciemny i lodowaty jak moje o nim wspomnienia i w żadnym z łukowato wygiętych okien nie świeciło się światło. Odprawiwszy woźnicę, chwyciłem swą pełną książek walizkę i topiąc się raz po raz w bajorkach pełnych brudnej, zielonkawej wody, ruszyłem ku miejscu, które kiedyś nazywałem domem…”
Za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, co to za wiekopomne dzieło skierowało moją uwagę w stronę romansów grozy. Z puli dostępnych możliwości pozwolę sobie jako równoważne wymienić wchłonięte już w dzieciństwie opowiadania i poezje Edgara Allana Poe, powieści Ann Radcliffe, Mary Shelley, Horatio Walpole’a czy Sheridana Le Fanu. Mógł to być także Matther Gregory Lewis i jego Mnich lub Dracula Brama Stokera. Kto wie, czy nie był to po prostu Rękopis znaleziony w Saragossie Potockiego, a nawet Zamek kaniowski Goszczyńskiego. Powód mógł być jednakowoż znacznie bardziej prozaiczny, gdyż mogła to być także skandynawska opowieści z pogranicza literackiej grafomanii – Saga o Ludziach Lodu Margit Sandemo – sprzedawana w czterdziestukilku kieszonkowych książeczkach, z których każdą łykałam w jedną noc albo Wywiad z wampirem Ann Rice. Jak by to nie było, powieść gotycka, czy też romans grozy jak czasem zamiennie się je nazywa, to zdecydowanie moja „guilty pleasure” i chyba nic dziwnego, że od wczesnych lat eRPeGowych, poszukiwałam systemu idealnego, w którym wszelkie moje majaczenia, wizje i rozbuchane koncepcje na taką opowieść będą mogły się ziścić.
Pierwsze swoje kroki w tej konwencji stawiałam w warhammerowej Sylvanii i DeDekowym Ravenlofcie i o ile sesji w tym drugim uniwersum już w zasadzie nie pamiętam, o tyle historia dziejąca się w Sylvanii pozostała w mojej głowie na dłużej. To była opowieść o grupie młodych żołnierzy, którzy po odbyciu swojej posługi na froncie walki z Chaosem, zaciągnęli się na służbę u upadłego hrabiego, żyjącego na odludziu głęboko w sylwańskich lasach. I choć kampania zapowiadała się nader obiecująco, zauważyłam, że sam fakt iż w świecie WFRP magia, zło i straszliwe stwory są na porządku dziennym, ujmuje to opowieści gotyckiej nieco nastroju tajemniczości i zaskoczenia, towarzyszącego spotkaniu z nadnaturalnym. Nie, zdecydowanie ani WFRP ani D&D nie nadawały się na taką historię, która krystalizowała mi się w głowie, koncepcję więc zarzuciłam.
Nieco później odkryłam Unhallowed Metropolis, czyli cały świat przesiąknięty nie dość że gotycyzmami to jeszcze z zacięciem wiktoriańskim. Dziejąca się w oblężonym przez nieumarłych Londynie historia rebeliantów (przez władzę zwanych terrorystami) z Bractwa Ostatniego Zrywu, którego dotychczasowy przywódca – John Boyd – poddany jest egzekucji w pierwszej scenie pierwszej sesji kampanii, zapowiadał wyśmienitą kontynuację. I pewnie by tak było, gdyby drużyna nie rozpierzchła się w międzyczasie po innych kampaniach oraz gdyby nie to, że odkryłam, że dominujący w świecie Unhallowed Metropolis element postapokaliptyczny, niweczy w znacznym stopniu romantyzm i subtelność prawdziwej opowieści gotyckiej. Świat ów do dziś absolutnie ubóstwiam… ale do takich historii nadaje się tylko na chwilę, gdyż zaraz potem trzeba zejść na ziemię i rzygnąć z miotacza ognia w stronę hordy nieumarłych.
Szukałam więc dalej, przedzierając się przez Wolsunga, Victorianę czy Eatherfields, niestety bez powodzenia. Systemy te były zbyt-radosne, zbyt-przygodowe lub zbyt-fantasy i nijak nie wspierały tego, czego oczekiwałam. Był też Monastyr, który do dziś darzę niezwykłym uczuciem. Monastyr pełen scenografii, wydarzeń i postaci cudownie wpasowujących się niekiedy w romans gotycki a jednak tak ciężkostrawny mechanicznie, że – co tu dużo mówić – nijak nie potrafiłam sobie z tym poradzić.
Jakaż była więc moja ekscytacja, gdy zaledwie rok temu odkryłam LexOccultum które, wydawałoby się, w 100% mieści się w konwencji, realiach a nawet czasach i do których wydano fenomenalnie wyglądające podręczniki, napakowane po brzegi inspiracjami do snucia dokładnie takich opowieści jakie mi się marzyły. To wszystko prawda, a jednak do tego garnca pełnego miodu muszę dorzucić tonę subiektywnego dziegciu, gdyż w mojej opinii znów mamy tu do czynienia z mechanikną-potworkiem, której pomóc może chyba tylko konwersja na Freeform Universal. Odłożyłam więc wspaniałe LexOccultum na lepsze czasy, gdy znajdę uniwersalny punkt odniesienia dla tych wszystkich miraży, które stają mi przed oczami, gdy myślę o widowiskowej kampanii RPG o nastroju prawdziwego gotyckiego romansu grozy.
I wiecie co? Dziś odkurzyłam i LexOccultum (sprawdzając przy okazji co tam słychać w kickstarterowym bestariuszu Carta Monstrorum, który oczywiście wsparłam) i przeszło 600-stronicowego Draculę z komentarzem naukowym i nawet poświęcony śmierci i zaświatom dodatek do Unhallowed Metroplis. Od rana słucham najmroczniejszych nokturnów i sonat Szopena i przedzieram się przez przewodniki po XVIII-wiecznych zamkach, dworach i posiadłościach ziemskich. Zdaje się bowiem, że znalazłam remedium na wszystkie swoje fanaberie, grymasy i chciejstwa i w końcu będę mogła zabrać się za opowieść, która przy pomyślnych wiatrach przeniesie Graczy do świata przypominającego ten znany z filmów Jeździec bez głowy, Crimson Peak czy Kobieta w czerni. Gdzie każda postać jest szokująco niepowtarzalna a burzliwe losy jej rodziny sięgają wielu wieków wstecz; gdzie rodowa posiadłość skrywa tajemnice tak wynaturzone, że należy dwa razy zastanowić się nim po nie sięgniemy; gdzie dzikie libertyńskie rozrywki splatają się ciasno z czystym jak łza romansem niewiniątek i sadystycznymi zasadami, narzuconymi przez tyranicznych nestorów i nestorki rodzin szlacheckich.
Tak jest! Zdaje się, że w końcu to mam! System RPG, który dźwignie wszystko czego potrzebuję, bez zbędnych: fantasy, postapo, pulpu i mechaniki-której-nie-sposób-używać! Więcej informacji niebawem.
Obrazki: nagłówkowy – Joggie z Pixabay, okładka systemu RPG Unhallowed Metropolis, okładka systemu RPG LexOccultum.