quentinarium

Warsztaty Quentinarium… czyli pranie mózgu, tortury i zamykanie w ciasnych miejscach

To mógł być ultraspokojny pidżamowy weekend. Idź, poznasz ludzi, rozerwiesz się – rzekł tedy M., w skrytości ducha już planując niczym nieskrępowany wypad na Sznapsa z Czasu na Przygodę. Najwyżej ucieknę – pomyślałam, pakując do elektronicznej koperty draft trzeciej wersji Teheranu. Bo trzeba Wam wiedzieć, że Teheran to taka zmora Mistrza Gry, co to wydaje się najważniejszym scenariuszem w życiu i właśnie dlatego wszystkie jego wersje zawsze lądują w koszu. A mogłam wziąć coś do Dedeczków albo Łorhamera (nie, nie mogłam, 15 lat od ostatniego kontaktu to wystarczająco dużo, żeby jednak NIE). Gdybym tylko wiedziała do czego to doprowadzi!

Quentinarium (od „seminarium” czy od „sanitarium”?) zmajstrowała Kapituła Quentina, w ramach lokalnych Gronaliów (od „juwenaliów” czy od „chemikaliów”?), aby w kilka najbliższych lat zdobyć władzę nad światem. A tak naprawdę, to wydaje mi się, że mają po prostu dość zżymania się nad naszymi żenującymi wypocinami, które dostają na konkurs i postanowili coś z tym zrobić: wyhodować armię nadludzi, którzy przez następne sezony będą dostarczać im rozrywki na poziomie. „Było nas trzech” (choć w sumie na początku było nas pięcioro, ale dwóch nie wytrzymało presji) i ekipa fantastycznych skrzydłowych, którzy przyszli na gotowe i zostali na dłużej. I Bogu dzięki, bo bez nich – całkiem serio pisząc – nie pozostałoby nam chyba nic więcej niż skoczyć z mostu Kolegium Artes Liberales.

Bo to co zaserwowały nam quentinowe ludki (skojarzenie z zielonymi ludkami zamierzone!), w osobie Merry, Marka i Kasi niemal kwalifikuje się do pozwu w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. Najpierw, niczym za wojny koreańskiej, pranie mózgu wykładami o sprawczości i wszelkich możliwych rodzajach motywacji Gracza i Postaci. Potem wpajanie modnej korpomowy do tego stopnia, że do dziś budzę się zlana potem, powtarzając niczym mantrę: „pitch… logline… treatment… synopsis…”. A potem najgorsze: rozjeżdżanie walcem naszych pieczołowicie i drobiazgowo wychuchanych i wymuskanych scenariuszy, tak, że z 2400 stron maszynopisu A4 z przypisami i bibliografią zostały… dwie. I wszystko w białych rękawiczkach, bo przecież kogo posadzono za kierownicą owego walca? Zgadujcie. Tak właśnie. Teheran legł w gruzach i myśmy to z Szerszeniem tymi rękoma – tutaj gestykuluję nadmiernie – uczynili!

A potem przyszło najgorsze, czyli Coen i jego gracze, dlatego w tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję. Wiecie, trudno mnie ot tak zatrwożyć. A mimo to, czekając w kolejce do playtestów, czułam się niemal jakbym miała 21 lat i egzamin z języka starocerkiewnosłowiańskiego u Rzeźnika z Hanoweru. I kiedy już w pierwszej scenie temperatura między wicekonsulem a jego tłumaczem osiągnęła level wulkaniczny a w drugiej, zamiast nieco nudnawej postaci drugoplanowej, na scenie pojawił się wąsaty Fidel Castro irańskiego więziennictwa, gotowa byłam wystawić Coenowi 38-metrowy pomnik na szczycie Corcovado w Rio. Scenariusz(ek), choć sklecony w dwie godziny za pomocą gumy do żucia i śliny, okazał się być – w co do dziś nie mogę uwierzyć – grywalny.

Egzamin zaliczony. Test windy zdany na czwórkę (za ściąganie). Wprawdzie nadal nie wiem co to są piwniczaki i dlaczego MG z którymi wszyscy lubią grać to bezczelni psychomanipulanci, ale nauczyłam się czegoś… o sobie. Już wiem, dlaczego Teheran musiał powstać trzy razy, żebym zrozumiała, że spokojnie wystarczyłby raz. Quentinarium – gdzie byłoś całe moje życie?! 🙂

quentinarium trofeum

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *